Polacy od lat czekali na ten film. Udana produkcja?

Kadr z filmu "Czerwone maki" /Olaf Tryzna /materiały prasowe

Polskie kino wojenne to dość podchwytliwa sprawa. Bywa różnie - czasem bardzo źle, kiedy indziej przyzwoicie, a od wielkiego dzwonu tak, że śmiało można pokazywać to światu. Temat bitwy o Monte Cassino, z uwagi na jej znaczenie, ale i samą geografię, znany jest daleko poza granicami naszego kraju. Przełożenie tej historii na wielki ekran wymagało twórcy w tej materii doświadczonego, a takim z pewnością jest Krzysztof Łukaszewicz.

  • "Czerwone maki" to pierwszy polski film fabularny o słynnej i zwycięskiej bitwie o Monte Cassino. Zdjęcia powstawały w Chorwacji (Zadar, Nekić, Marasović, Tulove Grede), Bułgarii (Sofia, Varvara), Włoszech (Monte Cassino) oraz w Polsce.
  • Krzysztof Łukaszewicz ("Orlęta: Grodno ’39", "Karbala", "Generał Nil") po raz kolejny nawiązuje do najważniejszych i najbardziej dramatycznych kart naszej historii. W produkcji występują: Nicolas Przygoda, Magdalena Żak oraz Leszek Lichota, Szymon Piotr Warszawski, Michał Żurawski, Mark Kitto, Bartłomiej Topa, Łukasz Garlicki, Andrzej Mastalerz, Mateusz Banasiuk i Radosław Pazura.
  • Film od 5 kwietnia na ekranach polskich kin. Zobacz zwiastun!

"Czerwone maki": Film zaczyna się niczym Indiana Jones

Krzysztof Łukaszewicz ma w swoim reżyserskim oraz scenariuszowym dorobku kilka tytułów, w których mierzył się z bardziej lub mniej odległą historią. I o ile "Orlęta. Grodno ’39" (2022) czy "Raport Pileckiego" (2023) wypadają raczej blado, o tyle zrealizowana przed dziewięcioma laty "Karbala" w moim poczuciu jest filmem naprawdę dobrym, a przy tym mocno niedocenionym. Wszystkie te produkcje, udowodniły jedną rzecz. Mianowicie fakt, że Łukaszewicz znacznie lepiej czuje się tam, gdzie toczy się wartka, widowiskowa akcja. Nad tą materią panuje w chwilami imponujący sposób, natomiast momenty przestojów, uspokojenia fabuły, psychologizacji historii, faktycznie bywają... momentami przestojów. "Czerwone maki" są tego kolejny przykładem.

Nowy film Krzysztofa Łukaszewicza zaczyna się niczym Indiana Jones. Efektowna scena kradzieży niezbędnych leków i ucieczki głównego bohatera przez tłoczne, spalone słońcem irańskie ulice przywodzi na myśl opowieści łotrzykowskie. I de facto, od tego momentu "Czerwone maki" podzielić można na dwie części, a ich spoiwem jest postać młodego, zbuntowanego chłopaka (w tej roli Nicolas Przygoda), którego oczami postrzegamy wojenną perspektywę.

I tak w tej pierwszej jest miejsce i na zarysowanie wątku romansowego pomiędzy Jędrkiem a sanitariuszką Polą (Magdalena Żak), rodzinnego (braterskie spotkanie po latach), jak i przedstawienie kolejnych istotnych dla fabuły bohaterów. Choć to ostatnie, z uwagi na sporą liczbę protagonistów, moim zdaniem jest niewystarczające. Przedłużona ekspozycja prowadzi do drugiej części, czyli clue filmu, którymi rzecz jasna są przygotowania oraz sama bitwa o Monte Cassino, jaka rozegrała się 17 i 18 maja 1944 roku. I nie ma co ukrywać, że ta zrealizowana z dużym rozmachem, tempem i odpowiednio rozplanowaną dramaturgią część jest zdecydowanie lepsza od pierwszej.

"Czerwone maki": Jest przyzwoicie, ale to za mało

Być może to także kwestia rozłożenia aktorskich akcentów. Początek filmu w większej mierze spoczywa na barkach młodych wykonawców, zwłaszcza Przygody, który wprowadza nas niejako do akcji. Z kolei w miarę rozwoju fabuły punkty ciężkości są zdecydowanie bardziej rozproszone, obejmując szereg wyrazistych bohaterów drugiego planu. Począwszy od dokumentującego zdarzenia redaktora (Leszek Lichota), przez generała Władysława Andersa (Michał Żurawski), rotmistrza Stanisława Zahorskiego (Szymon Piotr Warszawski) po podporucznika Edmunda Wilkosza (Mateusz Banasiuk). Zwłaszcza role Lichoty i Żurawskiego godne są uwagi. To w ogóle ten typ aktorstwa, który bardzo lubię. Nieprzesadzony, oszczędny, stonowany, gdzie nawet detal (jak chociażby trzęsące się ręce) obrazuje emocje i charyzmę postaci.

Nie mam też wątpliwości, że Nicolas Przygoda to duży samorodny talent. Pamiętam jak kilka lat temu opowiadał mi o nim reżyser filmu "Każdy ma swoje lato" (2020) Tomasz Jurkiewicz, przekonując że był jedynym spośród próbowanych do tamtej roli młodych aktorów, który "nie przestraszył" się i poradził sobie z talentem Sandry Drzymalskiej. Muszę jednak przyznać, że zdecydowanie wolałem go w poprzednich, mniej spektakularnych filmowych wcieleniach, niż w tym jakie zobaczyłem w "Czerwonych makach".

I jeszcze jedna aktorska uwaga, związana z udanym epizodem Mateusza Banasiuka, bo to z kolei odtwórca, na którego dramatyczną odsłonę, kino mam wrażenie od dłuższego czasu nie ma specjalnego pomysłu. A szkoda, bo właśnie w takim repertuarze zapamiętałem go przed laty w świetnych "Płynących wieżowcach" (2013) Tomasza Wasilewskiego.

Pozostaje się cieszyć, że opowieść o wielkim i ważnym dla losów II wojny światowej zwycięstwie Polaków doczekała się filmowej ekranizacji. I to w odpowiedniej oprawie. Jest w tej produkcji oddech, rozmach oraz pewien rodzaj spektakularności, istotny dla tego gatunku. W mojej typologii tego rodzaju rodzimego kina, o jakiej wspomniałem na początku, "Czerwone maki" lokują się w tej środkowej kategorii. Jest zatem przyzwoicie, a w sekwencjach militarnych, nawet nieco ponad to.

6/10

"Czerwone maki", reż. Krzysztof Łukaszewicz, Polska 2024, dystrybutor: Kino Świat, premiera kinowa: 5 kwietnia 2024 roku.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Czerwone maki (2024)
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy